04-08-2015 22:29
Nie chce mi się wierzyć, że można przejść przez szkołę zupełnie nie czytając nic z obligatoryjnego "wykazu"... Jak już nadmieniłem, na "Ferdydurke" nie odpaliłem, ale Gombrowicza "Dzienniki" to było coś. Tak ostro i prosto w ryj wyłożonego poglądu na sztukę, twórcę itp. wcześniej nie widziałem. Reszty nie trawię i nie strawię -- "Ślub" czy "Transatlantyk". To dla mnie takie pisanie, jakie Malewicza malowanie ("Czarny kwadrat na białym tle") -- nie umiem odebrać, od razu zwracam bez wstydu. Syf.
Z zamierzchłej przeszłości: 3. klasa podstawówki, "lektura" do przeczytania -- "Łysek z pokładu Idy". Kopaliśmy w piłę widocznie albo szyliśmy z łuku w ocieplane styropianem bloki (ile nowych słów padało z windy z robolami!) i przylazłem na lekcję w stylu tabula rasa, nic, nawet nie zapytałem nikogo, o czym to w ogóle tak circa about było. No to Włodek do odpowiedzi. Proszę bardzo. A o czym książka? Ano... (ukrywając struchlenie improwizujemy na temat jedynego słowa, wokół którego jest bezpiecznie improwizować, bo Ida to w ogóle nie wiadomo co, Łysek brzmi podejrzanie, może jakiś typ starszy, więc pokład...) -- o morzu, marynarzach... (Jak łatwo zgadnąć, dwója z wykrzyknikiem.)
Cortazar, opowiadania. "Gra w klasy" mnie poważnie odstraszyła, jakieś to takie było.. smętne.
"...ten pouczający ton zrzędliwego wuja, który złotymi radami
naprawia świat z olimpijskiej wysokości własnego fotela"