LED ZEPPELIN - PHYSICAL GRAFFITI
Jest to album dwupłytowy, złożony z piętnastu utworów. Siedem z nich było stworzone z myślą o płycie 3, 4 i 5 reszta nagrana została w Headley Grange, miejscu gdzie powstawało także większość utworów na czwórkę. Płyta została wydana w 1975 roku przez prywatną wytwórnię Led Zeppelin - Swan Song.
Żeby nie było, jest to album długi, wymagający i surowy, ale także subtelny, klimatyczny i wzruszający. Pełno jest w nim różnorodnych klimatów, niesamowitych dźwięków, jednak w pewien sposób wydaje się bardzo spójny; każdy kawałek przypomina drugi, lecz nie odpycha to monotonią, ale autentycznie fascynuje i wprawia w rozkosz. Jednak to drugie otrzymamy kiedy poświęcimy mu trochę czasu i zapomnimy o Bożym świecie. Tak więc zamykamy oczy i słuchamy.
Pierwszym utworem jest dynamiczny, hardrockowy Custard Pie, z ciężkimi gitarowymi riffami przeplatającymi się z krótkimi, wysokimi, trzeszczącymi solówkami... Czasem gitara Page'a naśladuje głos Planta przez co słychać bardzo dobrze zestrojenie ze sobą poszczególnych członków zespołu... Każdy doskonale zna swoją rolę, ale dopasowuje się do ich wszystkich. Kwintesencja Led Zeppelin :D
Potem nadchodzi bardzo klimatyczny, ostry The Rover z ciekawym tekstem, i dość prostym jednak niesamowitym riffem... W momencie od 1:27 słyszymy bardzo klimatyczne przejście, które dosłownie przenosi mnie w lasy iglaste w górach. Dlaczego w górach? Góry są moim zdaniem miejscem które daje siłę i zapewnia doskonały klimat... Klimat, nie chodzi mi o te zdrowotne korzyści płynące z pobytu w górach np. świeże powietrze. Nie, chodzi tu o spokój ducha, o ciszę, o wszystko... Słuchając The Rover chodzę po górach o świcie; dotykam mokrych pni drzew, patrzę na słońce wychodzące zza gór, wchodzę na szczyt i siedzę tam jakiś czas patrząc w miejsca gdzie niebo styka się z górskimi szczytami. Ten kawałek jest niezwykły; bardzo surowy, ale subtelny i klimatyczny... Przy takiego typu kawałkach robi mi się beznadziejnie melancholijnie smutno, i to jest w tym najlepsze!
Trzecim kawałkiem na płycie jest jeden z jej najlepszych utworów - In My Time Of Dying. Do niego zostało ukradzione pare zwrotek od kilku wykonawców(m.in "Jesus won't you make up my dyin bed!","Well, well, well, so i can die easy") ale za to jaki jest efekt. I za ten efekt można wybaczyć panom z Led Zeppelin potencjalny plagiat. O samym zaś utworze można by pisać godzinami... Jest ponad jedenastominutowym jam'em przedstawiającym myśli i wyobrażenia umierającego człowieka. Gitara jest ważną częścią tego utworu, trzeszczy, piszczy, sapie, dymi... Tak wiele dźwięków o różnej tonacji, wysokości i barwie? Odpowiedzi są dwie, a właściwie trzy: Jimmy Page czy metalowy slide na palec? A może oboje? Arcydzieło Zeppelinowskie nie pierwsze i nie ostatnie. Więcej Wam nie powiem, musicie sami przesłuchać.
Po trzech ostrych hardrockowych utworach przyszedł czas na odpoczynek - Houses Of The Holy, krótki acz ciekawy, z wesołym wokalem i barwnym tekstem o miłości i szatanie. Utwór jest ciekawy z racji tego że do wokalu dołącza surowy, metaliczny riff, a fakt że udało się to połączyć i całość nie gryzie ani nie szarpie się z sobą zasługuje na pochwałę... Warte uwagi są również bębny.
Następny kawałek - Trampled Underfoot. Miejski heavy blues z niemal identycznym riffem zagranym na gitarze i klawiszach. Długi, ale nie nużący, tekst z jednej strony głupawy, z drugiej ciekawy... Całość prezentuje się ostro, dynamicznie, Zeppelinowsko... I o to chodzi!
Nadszedł czas na drugą perłę na albumie, za którą kocha się całe dwie płyty. Psychodeliczny Kashmir, uderza, klimatycznymi, mrocznymi riffam i na gitarze i na klawiszach. Gitara i klawisze - to jest to. Owe riffy są tak spójne ze sobą że nie wiadomo kiedy grają klawisze kiedy gitara... Są momenty kiedy nie wiadomo nawet czy przez chwile nie słyszało się skrzypiec, lub jednego z arabskich instrumentów. Lecz to tylko pozory, sekret polega z budowaniu klimatu, i mistrzowskiej improwizacji Zeppelinów. Tekst opowiada o tajemniczym podróżniku w czasie i przestrzeni. Wokal jest nie do podrobienia i wywołuje dreszcze, które jakby dostały własnego intelektu i nagłego olśnienia zastanawiają się czy mają drżeć z rozkoszy czy z przerażenia...
Potem nadchodzi najbardziej przeze mnie nielubiany utwór tej grupy - In The Light... Dlaczego nielubiany? Za zbyt psychodeliczny wokal Planta, i za bzyczenie gitary Page'a w tle... Ten utwór autentycznie przeraża i dusi, jednak na zły sposób. Potem jest już lepiej, po zapowiedzi perkusji wchodzi bluesowa ale wciąż ciężka i mroczna zwrotka, a potem jest już całkiem sympatycznie... Chodzi o dokładnie solówkę w środku utworu... Nie zabija ale jest wesoła, przez co da się znieść okropny początek... Jednak po niej znowu dostajemy trudną do zniesienia psychodelię... Na szczęście na krótko i znów wchodzi blues i wesoła zwrotka... Intro przypomina jeżdżenie metalową kostką po strunach gitary elektrycznej... Brr... okropieństwo...
Pierwszym utworem na drugiej płycie, jest Bron Y Aur, instrumentalny, akustyczny kawałek, krótki lecz pełny... Górski folk, w tym Zeppelini są świetni... Nic dodać nie ująć.
Teraz jednak następuje zmiana klimatu. Down By The Seaside, zalatuje na kilometr morzem i również powala klimatem. Spokojny kawałek z wesoło melancholijnym wokalem, nic tylko słuchać. Mógłbym się rozpisać tutaj jak w The Rover, jednak nie chcę Was zanudzać... Ta recenzja już jest wystarczająco długa, a znając standardy Led Zeppelin, muszę się pojawić perełki, a wraz z nimi miejsce na opisanie ich. Na poprzedniej płycie mieliśmy dwie, a może nawet trzy. Więc teraz przyszła pora na czwartą - Ten Years Gone.
Ten utwór przypomina trochę Ramble On, ale tylko trochę ponieważ nie chodzi mi o brzmienie utworu, lecz o sposób wykonania... Dowód na to że Led Zeppelin potrafią grać subtelnie i ciężko w jednym utworze. Ten utwór to hardrockowy jazz z piękną solówką, melancholijnym tekstem i niesamowitym klimatem. Wszystkiego dopełniają bębny - echo, i Jones na mandolinie... Jones wreszcie Jones, czemu wcześniej nie wymieniłem Jonesa? Jest to członek który zawsze stał z boku, ale wszystko w zespole trzymał w kupie... I dzięki niemu reszta mogła sobie pozwolić na improwizacje. To on kładł podstawy w zespole. To on nakładał dopełnienie żeby niczego nie zabrakło... W tym utworze gra i na basie i na mandolinie, lecz naraz. Czy to cud czy to możliwe? no niestety nie John Paul Jones nie jest niestety cudotwórcą, to było możliwe dzięki warunkom studyjnym. Ten Years Gone jest prosty i genialny zarazem... Czyżby znów cud? Nie, to Led Zeppelin.
Potem zmiana, robi się wesoło. Night Flight miejski wesoły,ale jednak blues. Cechą charakterystyczną jest wokal, Plant tutaj czuje się jak w niebie... W jego głosie czuć tą niesamowitą ekscytację, często krzyczy bez powodu, często wyje, chciałby zrobić wszystko na raz. Mimo że utwór oceniany słabo, warto go posłuchać, bo po kilku przesłuchaniach co jakiś czas zaczyna się naprawdę podobać.
A potem znów zaczynamy ostro - The Wanton Song. Prosty szybki riff, można go słuchać godzinami i się nie znudzi. Dlaczego? Bo nie jest skomplikowany, a zaspokaja potrzeby. Czego więc chcieć więcej?
Boogie With Stu - tradycyjny akustyczny utwór, z szybką perkusją i klawiszami na których grał gościnnie Ian Stewart.
Także Plant pokazuje na co go stać, raz krzyczy, raz szepcze, innym razem robi jeszcze coś innego. Jak zawsze tradycja... To u tej grupy mocny punkt.
Potem znowu folk. Black Country Woman, akustyczny kawałek. Przypomina Boogie With Stu, jednak jest o wiele spokojniejszy i subtelniejszy.
I na zakończenie hardrock. Niektórzy mogą być już znużeni, bo ile tego hardrocka tutaj było... Ale Sick Again, jest z pewnością kawałkiem bez zbędnych kombinacji, ciężki, duszny w sam raz. W refrenie można usłyszeć idealne naśladownictwo. Tylko właśnie, Page Planta, czy Plant Page'a ? A może nawzajem? Ale to się już inaczej nazywa... - zestrojenie.
I tak oto dotarliśmy do końca albumu. Ciężkiego, wymagającego, surowego. Ale także subtelnego, delikatnego, wzruszającego. Można ten album podzielić na kilka gatunków.
Hardrock - Sick Again, Custard Pie, The Wanton Song, Trampled Underfoot, Ten Years Gone, In My Time Of Dying, The Rover
Folk - Black Country Woman, Boogie With Stu, Bron Y Aur, Down By The Seaside
Psychodelię - Kashmir, In The Light
I resztę - Night Flight, Houses Of The Holy...
Nie ma co się rozwodzić. Zdecydowanie ma tutaj największe znaczenie Kashmir, In My Time Of Dying, Ten Years Gone i The Rover. Reszta to wypełniacze, ale należy wziąć pod uwagę, z jaką klasą się prezentują. Aż cztery grupy na które można podzielić ten album, a jednak jest bardzo spójny. Dlaczego?
Klimat, klimat i jeszcze raz KLIMAT. Dobry Boże ile ja już razy nadużyłem w tej recenzji tego słowa? Pewnie jak opublikuję tą recenzję to mnie zbesztają, bo co to za recenzant któremu brakuje synonimów? Ale wybaczcie inaczej się tego nie da określić. Cały album jest surowy i ciężki, nie ma w nim utworu bez tych cech.
Może uważacie że popadam w przesadny optymizm, ale oceniam sobie ten album na 10/10(subiektywna ocena), ponieważ jest moim ulubionym, w całych dorobku Led Zeppelin. Ale wierzę że po kilkunastu przesłuchaniach każdego utworu, każdy się może przekonać do całości... Jednak trzeba postawić na fakty, bo brakuje temu albumowi polotu. Tej energii i sączących się pogłosów i jeszcze czegoś. Tak więc dam 9/10 bo jak na Led Zeppelin to prezentuje naprawdę wysoki poziom. Serdecznie polecam