Awatar użytkownika
Art
Posty: 28
Rejestracja: 26-01-2007 20:20

16-04-2007 12:17

Zasady są proste - piszecie recenzję albumu w dowolnym stylu - dwa warunki:
- minimum 300 słów (krótsze nie mają sensu)

- podanie na początku tytułu albo wklejenie okładki

W tym temacie można dyskutować, ale tylko w formie polemiki, lub przez wrzucenie własnej recenzji - posty krótsze niż 300 słów będą kasowane.





Zaczynamy:

Obrazek

Jehtro Tull - jedna z legend progresywnego rocka - pozostawała u nas nieco na uboczu w porównaniu z dwoma gigantami Yes i Pink Floyd, których fani toczyli zacięte boje. Razem z King Crimson, Camel i Van Der Graff Generator panowie z JT zostali odstawieni na boczny tor, mimo że są jednymi z twórców rockowej rewolucji - przecierali rockowe szlaki w drugiej połowie lat 60.
Ich najbardziej znanym dziełem jest chyba płyta Thick As A Brick z 1972 - blisko 45 minutowa opowieść o młodym chłopcu - poecie, który był przez gazety porównywany do nowego Miltona. Winyl był zapakowany w tekturę, która przypominała właśnie gazetę - z wymyślonymi artykułami i ogłoszeniami. Nie ona jednak dziełem zajmę się dzisiaj, a wydaną 10 lat później Broadsword And The Beast.

Przez 10 lat zespół ewoluował - styl gry wciąż jest jednak rozpoznawalny - głównie dzięki wokaliście - Ianowi Andersonowi (nie mylić z Jonem, co się często zdarza) i jego grze na flecie oraz akustyku, a także gitarzyście - Martinie Barre. Zmieniło się jednak brzmienie - mamy lata 80 - epoka punk rocka przeciwstawionego paskudnemu popowi i oskarżanemu o wtórność rockowi - słychać początki elektronicznego brzmienia - wybija się wyraźnie syntetyczna perkusja, a także syntezatory imitujące zagrywki orkiestry i chóry w tle. Tego wcześniej nie było - owszem, można było spotkać keyboard, ale w bardziej klasycznym dla niego brzmieniu. Z dzisiejszego punktu widzenia może to śmieszyć - technika stoi na znacznie wyższym poziomie, syntezatory brzmią lepiej i lepiej wychodzi im imitowanie instrumentów akustycznych. Także perkusiści odzwyczaili się od sztucznego brzmienia i szukania na siłę nowinek technicznych - stare dobre blachy i naciągi wróciły do łask. Wtedy jednak brzmienie było uznawane za nowatorskie, dzisiaj można je potraktować jako swego rodzaju "wintydż" i robienie klimatu.

Jak na tle brzmienia wypadają kompozycje? Są bardzo zróżnicowane jeśli chodzi o klimat. Niemal heavymetalowe Beastie na otwarcie z zimnym riffem gitary elektrycznej z lekko psychodelicznym tekstem. Są kawałki przypominające lata progresywne i folkowe zespołu - klimatyczny Pussy Willow - gdy baśń się miesza z rzeczywistością, Clasp z charakterystyczną linią fletu Andersona i jednocześnie "nowocześnie" przetworzonym wokalem oraz utwór o ciężkich czasach - Fallen On Hard Times. Uzupełniają je Broadsword - powtórka z prog-rocka lat 70 i pięknymi i soczystymi solówkami gitarowymi oraz Slow Marching Band - typowa ballada oszczędna muzycznie na zwrotkach i atakująca w refrenie.
Na powitanie nowego dziesięciolecia zespół przygtował dwa kawałki: Flying Colours i Watching Me Watching You - tutaj gitary przestają pełnić rolę instrumentu prowadzącego i chowają się w tle ściany syntezatorów. Do tego dochodzi Seal Driver - kawałek pośredni - można tutaj odnaleźć gitarę pomieszaną z beatem z syntezatora tak jak tekst łączy magicznej łódź z 200 konnym silnikiem diesla.
Zakończenie stanowi znany wszystkim fanom dobrych fal eteru "Cheerio" - utwór, który stał się trzecim dżinglem audycji Piotra Kaczkowskiego - MiniMax - piękne pożegnanie z ubiegłymi latami i odważne spojrzenie w przyszłość, która niestety nie okazała się radosna - muzyka zespołu stopniowo przestawała być doceniana, słusznie zresztą - sporo dokonań było skierowanych do nikogo - starych fanów nie dało się przekonać, nowych nie dało się uzyskać, a zespół przestał odnosić sukcesy. Dzisiejszy skład zachował z oryginalnego tylko Barre'a i Andersona, niestety reszta składu nie jest tak twórcza jak poprzednicy.
BATB należy jednak uznać za jedną z lepszych płyt zespołu i z pewnością warto się z nią zapoznać i przesłuchać więcej niż raz.
1977 Martin M-38 + 2007 Gibson Les Paul BFG
Obrazek            Obrazek

masterWG
Posty: 2
Rejestracja: 10-04-2007 05:21

16-04-2007 17:09

Krzyszt of Misiak "Wydaje mi się" to kolejna płyta autorska dobrze znanego w światku muzycznym gitarzysty rockowego nagrana z udziałem:

Paweł Mielnik (1,2,3,4,5,6,7,8,9,10,11,12,13) - programowanie syntezatorów, perkusja, edycja perkusji,
(14) - obróbka audio
Dave Latchaw (5,11) - solo syntezatorowe
Christopher Dell (3) - solo wibrafonowe
Krzysztof Ścierański (10) - solo typu 'ścierańskość'
Wojciech Pilichowski (2) - solo typu 'karate na basie', (6) - melorecytacja, solo na basie, teksty
Mariusz "Fazi" Mielczarek (8) - saksofon sopranowy
Grzegorz Grzyb (1,7,9,11) - programowanie bębnów
Piotr Kelm (13) - skrzypce
Krzysztof Kralka (13) - saksofon sopranowy

Obrazek

Najpierw gdy włączyłem tą płytę myślałem, że dzwoni mój telefon stacjonarny, ale to krótkie zmylenie zostało zastąpione zdziwieniem o nieco innym charakterze, a mianowicie czy przypadkiem nie pomyliłem płyt i nie słucham teraz jednego z albumów grupy Dream Theater.
Można by się do tego wrażenia przyczepić, ale kto nie lubi progresywnego rocka wzorowanego na muzyce DT. Należy sie zatem skupić formie tego albumu w całości, jaki zamiar miał autor osadzając swój nowy album w takich klimatach? Może chciał skupić uwagę nie tylko fanów czystego funkowo rockowego grania, ale też amatorów progresywnych zabaw z synthem, od którego w żaden sposób nie da się uciec słuchając tej płyty. Nie można przekreślać jednak szans tej płyty na znalezienie miejsca na półce u amatora szybkich i pouczających skal gitarowych jak i mieszanych paternów perkusyjnych gdyż jest w niej mnóstwo popisowych zagrywek, ale czy tak naprawdę nie przybliżają one naszych spostrzeżeń w kierunku DT? Ja wciąż myślę, że należy doszukać się jakiegoś własnego ja w tym projekcie. Dobrym punktem tej płyty jest udział Wojciecha Pilichowskiego chociaż niejeden krytyk uzna to na pewno za obcykany i desperacki krok. Zagrywki na slapie sprawiają, że muzyka nie zamyka się w jednej szufladzie, a posłuchać jej mogą fani właśnie gitary basowej. Kompletnie zbił mnie z tropu szósty z kolei utwór, który jest połączeniem rapu w wykonaniu Pilicha (zresztą ze słowami jego autorstwa) z funkowym podkładem, który pasuje do całości, ale to i tak kiepski pomysł bo tego się nie robi! Nie warto łączyć ambitnego projektu, który robi na nas wrażenie z hip hopem o mało ambitnym tekście chyba, że ktoś odbierze to jak ironiczny żart w kierunku tego gatunku muzycznego.
Całą płytę kończy coś w rodzaju zakłóceń radiowych na poziomie kosmicznych doznań seksualnych(taka dygresja) które tworzone są poprzez zniekształcanie sygnału gitary lub przez jakieś zmyślne urządzenie nieznanego mi pochodzenia. Ja bym już tego nie umieszczał na płycie...chociaż.

Ogólnie jestem pod wrażeniem tej płyty, jej klimatu i sposobu w jaki autor chciał połączyć pewne zagadnienia muzyczne do tej pory chyba nie łączone. Sam nie robił bym zabiegów w stylu hip hop z funky ale trzeba oddać honor bo to wymaga odwagi. Nie powinna nas zrazić ilość cyfrowych efektów i obecność syntezatora gdyż kupując płytę zwracamy uwagę na okładkę, a w tym przypadku na pierwszy rzut oka widać czego na płycie można sie spodziewać. Jest to płyta dobra pod kątem każdego użytego w studiu instrumentu i na pewno warta zachodu i pieniędzy jakie trzeba na nią wydać!

Są to moje przemyślenia więc nie należy brać ich sobie do serca tylko kupić płytę lub wygrać u nas i przesłuchać bo warto!
[you] odwiedź natychmiast http://wojnygitarowe.pl

masterWG
Posty: 2
Rejestracja: 10-04-2007 05:21

26-04-2007 05:27

Marcin Duński "Kameleon"

Płyta nagrana w składzie:

Marcin Duński - gitara

Wojciech Pilichowski - bas

Tomasz Łosowski - perkusja

Jurek – klawisze:)

Realizacja: Marcin Raatz i Jurek Konieczek

Obrazek

„Kameleon” to płyta, która otworzyła mi oczy i uszy. Oczy dlatego, że zdałem sobie sprawę jak wielu młodych gitarzystów (oprócz tych z WG) marnuje się bez szans tak naprawde na zrobienie czegoś co nazywamy karierą. A uszy dlatego, że te cztery utwory zdają się być zwierciadłem fantazji i ekscytacji muzycznych Marcina.
Nie ma sensu komentować udziału Pilicha w nagraniach bo jest on starym wyjadaczem i robi swoje, ale zauważyłem ostatnio, że w nagraniach, w których bierze udział Wojtek Pilichowski pojawiają się różne odgłosy jak otwierane drzwi co każe mi wnioskować...nie wiem może się mylę, ale zauważam pewny rodzaj dominacji Pilicha w takich projektach. Jest w tych nagraniach coś co bardzo podkreśla wybitną prace tego znanego basisty, a mianowicie perkusja. Już w utworze o nazwie „Impression” jesteśmy w stanie usłyszeć świetną współpracę basu i perkusji nadając całości progresywne brzmienie i tworząc piekielnie trudny podkład dla Marcina. Ale dla niego chyba nie ma rzeczy niemożliwych i tak od ciężkich riffów (jak by korzenie muzycznych zainteresowań Marcina) do wściekłych solówek możemy podziwiać przede wszystkim świetne przygotowanie techniczne, którego podkreślenia nie da się ominąć bo w końcu ten facet wydaje ta płytę w wieku 26 lat. Wchodząc w głąb twórczości Marcina coraz bardziej wydaje mi się, że nastała jakaś moda wśród polskich gitarzystów na projekty typu „Liquid Tension Experiment”, ale ja tej twórczości nie znam tak naprawde poza nagraniami z płyty „Kameleon” wiec...milczę. Każdy kolejny utwór przedstawia wyraźnie swoją treść, a gitara coraz bardziej się rozkręca, lecz i tak nie uniknąłem pewnego rodzaju przyśnięcia jakie mnie dopada podczas słuchania instrumentalnej muzyki. Utwór „Smooth” jest genialnie prosty, ale za to plus dla autora, że nie dał zamknąć tej płyty w jednym klimacie i całkiem nie zasnąłem. Całe dzieło wieńczy tytułowy kawałek, który oprowadza nas po wyobraźni gitarzysty z funkiem w stylu Krzysztofa Misiaka no i kończy się niespodzianką pewnie pomysłu Pilicha skąd dygresja na początku moje wypowiedzi.
Dzięki zróżnicowaniu faktycznie mamy wrażenie, że Marcin zmienia „kolory” jak kameleon i w ten sposób możemy poznać jego fantazje i myślę, że będę czekał na kolejne odsłony twórczości Marcina Duńskiego i mam nadzieje, że zdanie z początku recenzji nie będzie go dotyczyło.
[you] odwiedź natychmiast http://wojnygitarowe.pl

Awatar użytkownika
Monk
Posty: 12
Rejestracja: 14-02-2007 14:53

04-05-2007 18:03

Stone Sour "Come What(ever) May"

Obrazek

Stone Sour:
Corey Taylor # wokal, gitara ("Through Glass", "sillyworld", Zzyzx Rd.")
James Root # gitara
Josh Rand # gitara
Shawn Economaki # bass
Roy Mayorga # perkusja

W 2003 roku światło dzienne ujrzała pierwsza płyta Stone Sour zatytułowana po prostu "Stone Sour". Po 3 latach przyszła kolej na drugie dziecko "Kamienno Kwaśnych". Tym razem album został nazwany "Come What(ever) May". Pierwsze co zwraca uwagę po kupnie płyty to okładka. Podobnie jak w przypadku pierwszego dzieła bardzo orginalna: Widzimy ludzi w cylindrach patrzących przez lornetki, tylna część przedstawia samych muzyków, w tle widoczny jest rozpadający się budynek (być może jest to kościół). Całość utrzymana jest w ciekawej kolorystyce. Świetna jest również 16-sto stronicowa książeczka wydrukowana na kredowym papieże zawierająca teksty wszystkich kompozycji oraz zdjęcia.
Nadszedł czas na najważniejsze - muzykę. Na album składa się 12 kompozycji. Utworem otwierającym jest "30/30-150" z bardzo ostrym początkiem. Następny jest tytułowy "Come What(ever) May", w którym możemy poznać pełnie możliwości wokalnych Corey'a. Trzeci utwór ("Hell & Conseguences") to już popis obu gitarzystów - wspaniała gra rytmiczna Jim'a przeplata się z świetnym solo Josh'a tworząc naprawdę fajną mieszankę wybuchową. Na czwartym utworze zatytułowanym "sillyworld" album 'zwalnia'. Następne dwie piosenki znów 'wciskają pedał gazu' i całość przybiera zawrotnej prędkości na szóstym utworze "Reborn". Bardzo ostre intro, spokojna zwrotka i refren z piekielnym wokalem Corey'a przypomina kompozycje rodem z piekieł (czyt. SlipKnoT). Później stonowany "Your God" i przychodzi czas na genialną balladę "Through Glass". Na gitarze gra Corey (podobnie jak w "sillyworld" i Zzyzx Rd."). Dodatkowy plus za piękny wokal. Następny kawałek "Socio" jest również stonowany. W prost przeciwnie jest w przypadku "1st Person"- ciężkie riffy i mocny wokal, zdecydowanie najcięższy utwór na płycie obok "Reborn". Dwie ostatnie piosenki to ballady. O ile w "Cardiff" możemy usłyszeć przesterowane gitary o tyle w "Zzyzx Rd." nie. Zamiast tego mamy fortepian (!) i wokal przypominający ten z "Through Glass".
Warto wspomnieć, że płytkę miksował Randy Staub znany m.in. z pracy nad albumami Metallici. Wydawcą jest oczywiście ROADRUNNER Records (SlipKnoT, Megadeth, Type O Negative).
Podsumowując "Come What(ever) May" to genialny album. Polecam go z czystym sumieniem. Jedyną przeszkodą może być cena, która wcale nie jest mała i waha się w granicach 50 zł. Mimo wszystko jeszcze raz gorąco polecam i zachęcam do kupna :)
Vintage V100MRPGM ICON Lemon Drop
http://www.myspace.com/sicmonk

Awatar użytkownika
Szymeg1988
Posty: 14
Rejestracja: 30-01-2011 00:46

13-02-2011 22:03

PINK FLOYD -THE DARK SIDE OF THE MOON
Obrazek
1. Speak To Me / Breathe 3:58
2. On The Run 3:35
3. Time 7:05
4. Great Gig In The Sky 4:47
5. Money 6:23
6. Us And Them 7:51
7. Any Colour You Like 3:26
8. Brain Damage 3:51
9. Eclipse 2:01

Otwieram drzwi od mieszkania, męcze się długo zanim wyciągne klucz z zamka, wreszcie po dużych trudach zamykam drzwi, klucz rzucam na stół, zasłąniam czerwone zasłony, zapalam lamkę z czerwonym kloszem, oczywiście nastawiam płyte The Dark Side of the Moon w moim adapterze, siadam wygodnie na fotelu, i tak zaczyna się moja podróż...

Bicie serca coś tak naturalnego, coś tak niebywałego, dzięki temu człowiek żyje, tak też rozpoczyna się ta płyta trwająca zaledwie ponad pół godziny, mieszcząca się na starej płycie winylowej. Niejako zaczyna się od wprowadzenia w tą niebywałą podróż. Dźwięk narasta, zdaje się że wspina się do nieba i z wielkim hukiem wybucha, tworząc na niebie ogromny pejzaż, niczym sztuczne ognie, tak właśnie zaczyna się Breathe.

Wolne tempo, niezywkle klimatycznie się rozpoczyna, każdy dźwięk jest tu odpowiednio dobrany nie robiąc "tłumu", każdy dźwięk jest wyważony, nie ma zbędnego akordu. Bardzo delikatny wokal Gilmoura, towarzyszą mu instrumenty klawiszowe Wrighta tworząc niezwykłą głębie, której na tym albumie nie brakuje. Tekst wprawia nas w zadumę:
"Oddychaj, oddychaj powietrzem
Nie bój się troszczyć
Odejdź, ale nie ode mnie
Rozejrzyj się, znajdź swą dziedzinę"

Dzięki płynnemu przejściu nastaje On the Run, bardzo dziwny utwór, nie wiem jak to nazwać, hmm kosmiczną suitą nazwałbym Echoes a to nie mam pojęcia. Utwor ten można by mniemać po odsłuchaniu zabiera nas w kosmos, lecimy niczego nie świadomi, wokół gwiazd i planet, mijamy je , w głębi słyszymy dziwne odgłosy jakby z kontoli lotów. Byłem troche zdziwiony jak zobaczyłęm "teledysk" w którym to człowiek leżący na łożku jedzie przez szpital, patrzą na niego ludzie on na nich, ale jest jakby wyłączony z życia, wreszcie trafia na lotnisko i odlatuje w niebo. Utwór kończy się wybuchem, trzeba takżę wspomnieć że cały jest zbudowany z instrumentów klawiszowych, dających naprawde ciekawe efekty jak na tamte czasy. Naglę słysze tykanie zegarów i ich dzwonienie, tak zaczyna się Time.

Jest to wg mnie jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek powstały. Opowiada o przemijającym czasie, którego człowiek marnuje, o chwilach bo tak naprawde tylko z nich się skłąda życie i tylko dla nich warto żyć.:
"Tykanie zegara wypełnia chwile szarego dnia
Marnujesz i trwonisz godziny, które otrzymałeś
Okopujesz się na kawałku ziemi w rodzinnym miasteczku
Czekając na coś lub na kogoś, kto pokaże ci drogę"
Drapieżny wokal Gilmoura jest tu kontrastowany z łągodnym Ricka Wrighta, pojawiaś się teź solówka Davida, bardzo prosta lecz jak wyrafinowana i doskonale wkomponowująca się w całość, nawyraźniej muzycy wyszli z założenia że w prostocie można odnaleźć doskonałość. Dzięki płynnemu przejściu, słyszymy następny utwór , tym razem instrumentalny Great Gig In The Sky.

To ponad 4 minuty popisu wokalnego Clare Torry, przygrywa jej Wright na fortepianie a takżę Gilmour. Niestety na koncertach inne wokalistki nie zdołały tak dobrze śpiewać jak Claire, która ze swoim wokalem wzniosła się ponad przeciętność. Mniej więcej w połowie utowór zwalnia, towarzyszy temu niesamowity klimat jakby ciszy. Niestety musze stać z fotela, bo z końcem Great Gig in The Sky, należy przełożyć na drugą strone winyla, rozpoczyna się Money, które jedank nie jest płynnie powiązane z poprzednim kawałkiem.

Pierwsze co słyszymy to dźwięki kas fiskalnych i pieniądze, które tak człowiekowi są niezbędne, następnie wplata się to niezykle znany motyw gitary basowej Watersa. Utwór ten opowiada o zachłąnności ludzkiej i ma pesymistyczne przesłanie:
"Kaso, wynoś się
Dostajesz lepiej płatną pracę i jesteś OK.
Pieniądz to paliwo
Zgarniaj kasę obiema rękoma i układaj w stos
Nowy samochód, kawior, sen na jawie
Myślę, że kupię sobie klub piłkarski"
Pojawia się też poraz pierwszy saksofon, idealnie tu pasujący a także po nim solówka Gilmoura znowu prosta, jednak widać że David się skupiał na doborze dźwięków bardzo uważnie.Nzowu dzięki płynnemu przejściu dostajemy piękny Us and Them.

Opowiada on o ludzkiej egzystencji, o tym że tak naprawde nie wiemy nawet kim jesteśmy naprawde, mijamy się na ulicachszuając jakiegoś celu w życiu. Utwór jest zbudowany na zasadzie porównań: "my i oni, ja i ty, czarny i niebieski. Łagodny wokal Gilmoura jest wzbogacany o żeński chór. KLimatyczny, powolny wprawiający w zadumę, głowa sama zaczyna się kiwać to w jedną to w drugą stronę, niezwykle uspokajający-to tylko niektóre cechy , dla których warto go posłuchać.

Następny utwór Any Colour You Like to popis instrumentalny zwłąszcza Wrighta, dźwięki krążą niemal wokół nas , jak księżyce wokół planet, i rzeczwyiście mając "oczy szeroko zamknięte" widzimy te barwy jakie próbuje nam pokazać Wright. Album kończą 2 kawałki które w zsadzie można traktować jako jedność, są to Brain Damage i Eclipse.W których to widać przesłanie odnoszące się do horroru wojny jej niepotrzebności i głupoty ludzi, którzy do niej ciągle dążą.

Podsumowaniem albumu jest wypowiedź dozorcy budynku Gerrego Driscolla, który stwierdza "nie ma ciemnej strony księżyca, w rzeczywistości jest cały ciemny"

Absolutnie polecam ten album , nie znajdziecie tu ani jendego niepotrzebnego dźwięku, wszystkojest odpowiednio wyważone, i jeśli chcesz choć na te 35 minut znaleźć się poza rzeczywistością todobrze trafiłeś.

Pozdrawiam

Awatar użytkownika
Szymeg1988
Posty: 14
Rejestracja: 30-01-2011 00:46

22-02-2011 18:17

David Gilmour - On an Island (2006)
Obrazek
01 - Castellorizon (3:54)
02 - On an Island (6:47)
03 - The Blue (5:26)
04 - Take a Breath (5:44)
05 - Red Sky at Night (2:51)
06 - This Heaven (4:24)
07 - Then I Close My Eyes (5:26)
08 - Smile (4:03)
09 - A Pocketful of Stones (6:17)
10 - Where We Start (6:45)

David Gilmour jest znany przede wszystkim z wspaniałej kariery w Pink Floydach, jego styl jest bardzo rozpoznawalny, mam tu na myśli wolne solowe zagrania, bardzo klimatyczne, mocne naciąganie strun podczas grania, dalekosiężny spokój i opanowanie, melancholia, zapomnienie, odpłynięcie właśnie na tytułową wyspę. I taki jest właśnie ten album. Wokal Gilmoura można porównać do wina, im starszy tym lepszy, zważywszy na to że David tworząc ten album ma 60 lat, wiec do najmłodszych nie należy. Delikatny, wprowadzający w melancholię, bardzo przyjemny dla ucha, ale nie usypiający, przynajmniej wg mnie :P

Cały album to około godziny nagrania, skłąda się na to 10 piosenek. Można zarzucić ze budowa kompozycji jest nieco liniowa, tzn David zaśpiewa 2 zwrotki i zaczyna grać solówkę, których na tym albumie jest dużo. Płyta pod względem budowy nieco przypomina mi też ostatnią płytę Floydów Division Bell, a utwory Marooned i Red Sky at Night są dosyć podobne, jednakże to koniec moich narzekan. Teraz same plusy. Otóż posłuchać ten album tzn odpłynąć, na tą godzinę właśnie na tytułową wyspę, elementy jazzu, muzyki orkiestralnej czy też muzyki ludowej idealnie wkomponowują się w zaproponowany styl. Wspomniany Red Sky at Night jest po protu piękny, faktycznie zamykając oczy widzimy niebo, przedstawiające się jako obraz milionów barw malowanych przez zachodzące słońce, a odbijających się na tafli lagodnego oceanu. Zresztą David pokazuje tutaj swoje umiejętności gry na saksofonie, co bardzo osobiście mi przypadło do gustu. Bardzo wolne tempo utworów potęguje melancholię całego krążka, a bardzo umiejętnie budowany klimat tworzy artystyczne dzieło, które niewątpliwie ma w sobie to coś.

Teksty napisane przez samego Gilmoura a także Samsona,napisane przez Zbigniewa Preisnera orkiestracje, udział specjalnych gości:wokaliści David Crosby i Graham Nash, grający na rogu Robert Wyatt, wiolonczelistka Caroline Dale, grający na instrumentach klawiszowych Richard Wright z Pink Floyd, oraz Leszek Możdżer-czołowy polski pianista jazzowy,dodaje niesamowitego smaczku, a jednocześnie bardzo śrubują poziom techniczny albumu, który jest po prostu bez zarzutu-artystyczny rodzynek.

Oczywiście, zanim jeszcze posłuchałem On an Island, miałem pewne obawy, czy Gilmour nie jest już "wypalony" pracą w Pink Floydach, żę jego niesamowite pomysły, których użył włąśnie w brytyjskiej grupie, się już nie skończyły. Jednakże po przesłuchainu całego albumu mogę śmiało powiedzieć, że jest piękny wprowadza niesamowitą melancholię i smutek, widać tu dojrzałość Davida, dzięki temu albumowi odpłyniesz w zapomnienie przez tą godzinę i chwałą za to Gilmourowi, że dzięki niemu rynek muzyczny i nasze uszy są "karmione" takimi rarytasami.

Absolutnie polecam, nie zastanawiać się jak będziecie stać przed tą płytą w sklepie :)

Pozdrawiam

Awatar użytkownika
Jim
Posty: 9
Rejestracja: 13-09-2011 21:20

11-10-2011 21:58

The Doors - L.A. Woman
Obrazek
01 - The Changeling (4:20)
02 - Love Her Madly (3:18)
03 - Been Down So Long (4:40)
04 - Cars Hiss By My Window (4:10)
05 - L. A. Woman (7:49)
06 - L'America (4:35)
07 - Hyacinth House (3:10)
08 - Crawling King Snake (4:57)
09 - The WASP (Texas Radio and the Big Beat) (4:12)
10 - Riders On The Storm (7:14)

Gdy w pierwszej chwili pomyślimy o zespole The Doors do głowy przychodzi nam obraz młodego Jima Morrisona śpiewającego Light My Fire. Skojarzenie dość trafne lecz nie w przypadku tej płyty. Chociaż na przełomie 1970 i 1971 roku można było rzec, że doorsi są już muzycznie skończeni, Jim i spółka po raz kolejny i ostatni zaskoczyli swych słuchaczy.

Po nieudanym eksperymencie z The Soft Parade (1969) i próbie powrotu do formy na Morrison Hotel (1970) w listopadzie 1970 r. Robby Krieger, Ray Manzarek, John Densmore i Jim Morrison planują rozpoczęcie prac nad kolejną, ostatnią w tym składzie płytą. Producent poprzednich krążków grupy , Paul Rothchild rezygnuje ze współpracy z zespołem. Muzycy zwracają się więc z prośbą o pomoc do Bruce'a Botnick'a inżyniera dźwięku obecnego przy nagrywaniu wcześniejszych płyt. I tak rozpoczyna się praca nad L.A Woman.

Album otwiera łatwo wpadający w ucho; The Changeling , utwór, którego tekst w pewnym stopniu odzwierciedlał ówczesne życie Morrisona. Kolejna jest melodyjna piosenka autorstwa Robbiego Kriegera; Love Her Madly , opowiadająca o jego problemach z obecną dziewczyną. Ciekawostką natomiast jest utwór numer trzy; Been Down So Long , gdyż nie usłyszymy w nim klawiszy Manzarka. Po tej dawce w miarę szybkiej i intensywnej muzyki uspokoi nas Cars Hiss By My Window , powolny, bluesowy utwór traktujący o samotności i niespełnionej miłości. No i w końcu tytułowy utwór; L.A. Woman. Dynamiczna gra klawiszy Manzarka, zagrywki gitarowe Kriegera oraz perkusja Densmore'a w połączeniu z wierszem Morrisona stworzyły jeden z najlepszych utworów w historii doorsów. Z wywiadów wiemy, że nastrój panujący przy nagrywaniu tej płyty miał luźny charakter, można to wyczuć wsłuchując się w tytułowy utwór. Całość jest dopracowana w każdym calu lecz wciąż czuć swobodę gry a śpiew Jima jest bardzo przekonywujący. Pod względem lirycznym jest to piosenka traktująca o Los Angeles, mieście które straciło swój dawny blask stąd nazwane jest '''miastem nocy''. W środkowej części utwór zwalnia (pomysł Densmore'a) a Morrison powtarza wkręcające się w głowę słowa ''Mr. Mojo Risin". Pierwszym utworem ze strony B pierwotnego wydania jest L'America, kolejny wiersz Morrisona opowiadający o podróży do Ameryki Łacińskiej i o tamtejszych handlarzach narkotyków. Kolejny jest Hyacinth House, utwór napisany w domu Kriegera. Kolejny utwór; Crawling King Snake jest coverem Johna Lee Hookera. Zespół często go coverował już we wczesnym etapie swej kariery. Przedostatni utwór; The WASP (Texas Radio and the Big Beat) opowiada o pirackich stacjach radiowych słyszalnych na południu USA w latach 50-tych (młody Morrison miał do nich dostęp). Płytę zamyka bardzo spokojny Riders On The Storm, którego tekst opowiada o zabójcy-autostopowiczu.

Podsumowując, jest to definitywnie płyta o bluesowych korzeniach. Nagrana w czasach w których muzyka ruchu hippisowskiego odchodziła w zapomnienie ustępując miejsca nowym brzmieniom. Doorsom udała się przemiana z zespołu psychodelicznego na zespół bluesowy. I chociaż usłyszymy tutaj ciężki i szorstki śpiew zmęczonego życiem Morrisona płyta nadal jest pod wieloma względami doskonała. Osobiście, będąc osobą zakochaną w twórczości The Doors polecam omawiany krążek wszystkim, którzy lubią bluesowe brzmienie. Płyta ta uświadamia też, że Jim Morrison nie był zwykłą, podrzędną gwiazdą rocka lecz poetą.
Obrazek Obrazek


Gibson SG Angus Young Signature + Marshall JMP 2204 '79r.

Awatar użytkownika
Jim99my
Posty: 340
Rejestracja: 14-09-2012 20:26

31-10-2012 19:11

Steve Vai- The Story Of Light
Obrazek

Steve Vai, wirtuoz gitary, uczony przez samego Joe Satrianie'go. To Steve wyznaczał wszelkie granice możliwości gitary, oraz wprowadził wiele innowacyjnych technik. Pozwolę sobie zrecenzować, jego najnowszą płytę studyjną- The Story Of Light.

Od razu. po włożeniu płyty do napędu/ odtwarzacza słyszymy rosyjskie to słowa- "To jest historia światła" . Wita nas utwór, o tytule takim jak cała płyta. Wita nas dość spokojne intro. W chwili wejścia wokalu, wszystko się zmienia. Zostajemy zalani falą "krótkich, słodkich", melodii, trochę w stylu latynoskim, tak już pozostaje do końca piosenki. W kolejnej piosence słyszymy, potężną dawkę Rocka. Utwór jest bardzo rytmiczny i złożony, dużą rolę odgrywa tutaj perkusja. Riffy tutaj, są tajemnicze, w stylu kosmicznym (większość utworów na tym albumie, ma kosmiczny klimat.) Kolejną piosenką jest "John the Revelator" , który wita nas solowym śpiewem, w klimacie "Dzikiego zachodu", który przechodzi później typowy dla Vaia klimat. Utwór jest jednym z ostrzejszych na albumie. Potężny, kobiecy głos w tej piosence potrafi zdziałać cuda. Co do riffów, słyszymy tutaj wiele dźwięków, udający efekt Whammy, jednak tak samo jak w piosence Gravity Storm, Steve wykonał te niesamowite dźwięki za pomocą rytmicznych podciągów. Po tej utworze, wita nas utwór w podobnym klimacie- " The Book of 7 Seals", mało tego, można powiedzieć nawet, że jest kontynuacją "John'a..." W tej piosence występuje chór, który delikatnie "łagodni", brzmienie piosenki. Co do kwestii instrumentalnej, riffy są bardzo podobne do tych z "John The Revelator" Po tym utworze, przenosimy się na Hawaje. W piosence " Creamsickle Sunset", widać wielkie inspiracje oto tym krajem. Stratocaster, na którym została nagrana ta piosenka, trochę przypomina dźwięk ukulele. Dużo tutaj użycia Tremolo, które idealnie wkomponowuje się w utwór. Dla większego podkreślenia klimatu, zastosowano hawajskie grzechotki. Kolejnym utworem, jest utwór który, chyba najbardziej przypadł fanom do gustu- "Gravity Storm" Kolejny utwór w klimacie, kosmosu, gwiazd. Dźwięki są niczym przyciągane przez grawitację. Co najlepsze Steve nie użył żadnego efektu w tym utworze. Wszystko nagrał na gitarze ze stałym mostkiem, co jest nie do uwierzenia. Doskonale podciągami zastępuje efekt "Whammy" i Tremolo. Zaraz po tej potężnej dawce, zostajemy przeniesieni do spokojnego utworu niczym kołysanka. Do tego zostaje dodana harfa, która doskonale dodaje "kołyszący" klimat utworu. Kolejny utwór, jest również związany tytułem z tematyką kosmiczną. Pod względem instrumentalnym i wokalnym utwór jest "smutny" i "ponury" Opowiada o depresji Steve'a w latach 80'tych. To zdecydowanie najsmutniejszy utwór na płycie. Kolejny utwór, jest wg . mnie najlepszy. Prosty riff, który wpada w ucho. Mocno nie odbiega od klimatu poprzedniego utworu, również jest smutny. Jest bardzo rozwinięty pod względem melodycznym. Te solówki naprawdę są świetne. Właściwie cały utwór jest oparty, na tych "miodnych, słodkich", solówkach. Kolejny utwór, zdecydowanie odstaje od reszty. Jest to "Racing The World", jest to melodyjny, rytmiczny kawałek, w którym słychać wielkie inspiracje Steve'a, Satriani'm. Kolejnym utworem jest "No More Amsterdam", spokojna ballada, w której słychać akustyczne granie i męski, delikatny wokal, do którego później dołącza się kobiecy. Na pożegnanie słyszymy "Sunshine Electric Raindrops", jest to utwór luźny i popowo zrealizowany. Jest to przeciwieństwo "Moon and I", ten utwór wręcz kipi radością. Jest doskonałym pożegnaniem na koniec albumu.

I właśnie dobrnęliśmy, do końca albumu. Każda piosenka albumu, ma swój własny charakter, chociaż niektóre podobny np. kosmos, gwiazdy itp. Znajdziemy tutaj wszystko, spokojne granie, wesołe, smutne itp. Utwór jest nie tylko dla fanów Vai'a. Każdy fan Rocka powinien mieć ten album na półce, ponieważ naprawdę warto...

Przepraszam za błędy, to moja pierwsza tego typu recenzja. Została w całości napisana przeze mnie. Pojawi się na blogu "Project Thrash", do którego dam wam link.
Obrazek
Cort X2
Obrazek
Obrazek
Jeżeli pomogłem, możesz się odwdzięczyć. Kliknij przycisk "Pomógł" :D

Awatar użytkownika
Xeno
Posty: 135
Rejestracja: 09-08-2013 17:25

21-08-2013 07:59

LED ZEPPELIN - PHYSICAL GRAFFITI
Obrazek

Jest to album dwupłytowy, złożony z piętnastu utworów. Siedem z nich było stworzone z myślą o płycie 3, 4 i 5 reszta nagrana została w Headley Grange, miejscu gdzie powstawało także większość utworów na czwórkę. Płyta została wydana w 1975 roku przez prywatną wytwórnię Led Zeppelin - Swan Song.

Żeby nie było, jest to album długi, wymagający i surowy, ale także subtelny, klimatyczny i wzruszający. Pełno jest w nim różnorodnych klimatów, niesamowitych dźwięków, jednak w pewien sposób wydaje się bardzo spójny; każdy kawałek przypomina drugi, lecz nie odpycha to monotonią, ale autentycznie fascynuje i wprawia w rozkosz. Jednak to drugie otrzymamy kiedy poświęcimy mu trochę czasu i zapomnimy o Bożym świecie. Tak więc zamykamy oczy i słuchamy.

Pierwszym utworem jest dynamiczny, hardrockowy Custard Pie, z ciężkimi gitarowymi riffami przeplatającymi się z krótkimi, wysokimi, trzeszczącymi solówkami... Czasem gitara Page'a naśladuje głos Planta przez co słychać bardzo dobrze zestrojenie ze sobą poszczególnych członków zespołu... Każdy doskonale zna swoją rolę, ale dopasowuje się do ich wszystkich. Kwintesencja Led Zeppelin :D
Potem nadchodzi bardzo klimatyczny, ostry The Rover z ciekawym tekstem, i dość prostym jednak niesamowitym riffem... W momencie od 1:27 słyszymy bardzo klimatyczne przejście, które dosłownie przenosi mnie w lasy iglaste w górach. Dlaczego w górach? Góry są moim zdaniem miejscem które daje siłę i zapewnia doskonały klimat... Klimat, nie chodzi mi o te zdrowotne korzyści płynące z pobytu w górach np. świeże powietrze. Nie, chodzi tu o spokój ducha, o ciszę, o wszystko... Słuchając The Rover chodzę po górach o świcie; dotykam mokrych pni drzew, patrzę na słońce wychodzące zza gór, wchodzę na szczyt i siedzę tam jakiś czas patrząc w miejsca gdzie niebo styka się z górskimi szczytami. Ten kawałek jest niezwykły; bardzo surowy, ale subtelny i klimatyczny... Przy takiego typu kawałkach robi mi się beznadziejnie melancholijnie smutno, i to jest w tym najlepsze!
Trzecim kawałkiem na płycie jest jeden z jej najlepszych utworów - In My Time Of Dying. Do niego zostało ukradzione pare zwrotek od kilku wykonawców(m.in "Jesus won't you make up my dyin bed!","Well, well, well, so i can die easy") ale za to jaki jest efekt. I za ten efekt można wybaczyć panom z Led Zeppelin potencjalny plagiat. O samym zaś utworze można by pisać godzinami... Jest ponad jedenastominutowym jam'em przedstawiającym myśli i wyobrażenia umierającego człowieka. Gitara jest ważną częścią tego utworu, trzeszczy, piszczy, sapie, dymi... Tak wiele dźwięków o różnej tonacji, wysokości i barwie? Odpowiedzi są dwie, a właściwie trzy: Jimmy Page czy metalowy slide na palec? A może oboje? Arcydzieło Zeppelinowskie nie pierwsze i nie ostatnie. Więcej Wam nie powiem, musicie sami przesłuchać.
Po trzech ostrych hardrockowych utworach przyszedł czas na odpoczynek - Houses Of The Holy, krótki acz ciekawy, z wesołym wokalem i barwnym tekstem o miłości i szatanie. Utwór jest ciekawy z racji tego że do wokalu dołącza surowy, metaliczny riff, a fakt że udało się to połączyć i całość nie gryzie ani nie szarpie się z sobą zasługuje na pochwałę... Warte uwagi są również bębny.
Następny kawałek - Trampled Underfoot. Miejski heavy blues z niemal identycznym riffem zagranym na gitarze i klawiszach. Długi, ale nie nużący, tekst z jednej strony głupawy, z drugiej ciekawy... Całość prezentuje się ostro, dynamicznie, Zeppelinowsko... I o to chodzi!
Nadszedł czas na drugą perłę na albumie, za którą kocha się całe dwie płyty. Psychodeliczny Kashmir, uderza, klimatycznymi, mrocznymi riffam i na gitarze i na klawiszach. Gitara i klawisze - to jest to. Owe riffy są tak spójne ze sobą że nie wiadomo kiedy grają klawisze kiedy gitara... Są momenty kiedy nie wiadomo nawet czy przez chwile nie słyszało się skrzypiec, lub jednego z arabskich instrumentów. Lecz to tylko pozory, sekret polega z budowaniu klimatu, i mistrzowskiej improwizacji Zeppelinów. Tekst opowiada o tajemniczym podróżniku w czasie i przestrzeni. Wokal jest nie do podrobienia i wywołuje dreszcze, które jakby dostały własnego intelektu i nagłego olśnienia zastanawiają się czy mają drżeć z rozkoszy czy z przerażenia...
Potem nadchodzi najbardziej przeze mnie nielubiany utwór tej grupy - In The Light... Dlaczego nielubiany? Za zbyt psychodeliczny wokal Planta, i za bzyczenie gitary Page'a w tle... Ten utwór autentycznie przeraża i dusi, jednak na zły sposób. Potem jest już lepiej, po zapowiedzi perkusji wchodzi bluesowa ale wciąż ciężka i mroczna zwrotka, a potem jest już całkiem sympatycznie... Chodzi o dokładnie solówkę w środku utworu... Nie zabija ale jest wesoła, przez co da się znieść okropny początek... Jednak po niej znowu dostajemy trudną do zniesienia psychodelię... Na szczęście na krótko i znów wchodzi blues i wesoła zwrotka... Intro przypomina jeżdżenie metalową kostką po strunach gitary elektrycznej... Brr... okropieństwo...
Pierwszym utworem na drugiej płycie, jest Bron Y Aur, instrumentalny, akustyczny kawałek, krótki lecz pełny... Górski folk, w tym Zeppelini są świetni... Nic dodać nie ująć.
Teraz jednak następuje zmiana klimatu. Down By The Seaside, zalatuje na kilometr morzem i również powala klimatem. Spokojny kawałek z wesoło melancholijnym wokalem, nic tylko słuchać. Mógłbym się rozpisać tutaj jak w The Rover, jednak nie chcę Was zanudzać... Ta recenzja już jest wystarczająco długa, a znając standardy Led Zeppelin, muszę się pojawić perełki, a wraz z nimi miejsce na opisanie ich. Na poprzedniej płycie mieliśmy dwie, a może nawet trzy. Więc teraz przyszła pora na czwartą - Ten Years Gone.
Ten utwór przypomina trochę Ramble On, ale tylko trochę ponieważ nie chodzi mi o brzmienie utworu, lecz o sposób wykonania... Dowód na to że Led Zeppelin potrafią grać subtelnie i ciężko w jednym utworze. Ten utwór to hardrockowy jazz z piękną solówką, melancholijnym tekstem i niesamowitym klimatem. Wszystkiego dopełniają bębny - echo, i Jones na mandolinie... Jones wreszcie Jones, czemu wcześniej nie wymieniłem Jonesa? Jest to członek który zawsze stał z boku, ale wszystko w zespole trzymał w kupie... I dzięki niemu reszta mogła sobie pozwolić na improwizacje. To on kładł podstawy w zespole. To on nakładał dopełnienie żeby niczego nie zabrakło... W tym utworze gra i na basie i na mandolinie, lecz naraz. Czy to cud czy to możliwe? no niestety nie John Paul Jones nie jest niestety cudotwórcą, to było możliwe dzięki warunkom studyjnym. Ten Years Gone jest prosty i genialny zarazem... Czyżby znów cud? Nie, to Led Zeppelin.
Potem zmiana, robi się wesoło. Night Flight miejski wesoły,ale jednak blues. Cechą charakterystyczną jest wokal, Plant tutaj czuje się jak w niebie... W jego głosie czuć tą niesamowitą ekscytację, często krzyczy bez powodu, często wyje, chciałby zrobić wszystko na raz. Mimo że utwór oceniany słabo, warto go posłuchać, bo po kilku przesłuchaniach co jakiś czas zaczyna się naprawdę podobać.
A potem znów zaczynamy ostro - The Wanton Song. Prosty szybki riff, można go słuchać godzinami i się nie znudzi. Dlaczego? Bo nie jest skomplikowany, a zaspokaja potrzeby. Czego więc chcieć więcej?
Boogie With Stu - tradycyjny akustyczny utwór, z szybką perkusją i klawiszami na których grał gościnnie Ian Stewart.
Także Plant pokazuje na co go stać, raz krzyczy, raz szepcze, innym razem robi jeszcze coś innego. Jak zawsze tradycja... To u tej grupy mocny punkt.
Potem znowu folk. Black Country Woman, akustyczny kawałek. Przypomina Boogie With Stu, jednak jest o wiele spokojniejszy i subtelniejszy.
I na zakończenie hardrock. Niektórzy mogą być już znużeni, bo ile tego hardrocka tutaj było... Ale Sick Again, jest z pewnością kawałkiem bez zbędnych kombinacji, ciężki, duszny w sam raz. W refrenie można usłyszeć idealne naśladownictwo. Tylko właśnie, Page Planta, czy Plant Page'a ? A może nawzajem? Ale to się już inaczej nazywa... - zestrojenie.

I tak oto dotarliśmy do końca albumu. Ciężkiego, wymagającego, surowego. Ale także subtelnego, delikatnego, wzruszającego. Można ten album podzielić na kilka gatunków.
Hardrock - Sick Again, Custard Pie, The Wanton Song, Trampled Underfoot, Ten Years Gone, In My Time Of Dying, The Rover
Folk - Black Country Woman, Boogie With Stu, Bron Y Aur, Down By The Seaside
Psychodelię - Kashmir, In The Light
I resztę - Night Flight, Houses Of The Holy...
Nie ma co się rozwodzić. Zdecydowanie ma tutaj największe znaczenie Kashmir, In My Time Of Dying, Ten Years Gone i The Rover. Reszta to wypełniacze, ale należy wziąć pod uwagę, z jaką klasą się prezentują. Aż cztery grupy na które można podzielić ten album, a jednak jest bardzo spójny. Dlaczego?
Klimat, klimat i jeszcze raz KLIMAT. Dobry Boże ile ja już razy nadużyłem w tej recenzji tego słowa? Pewnie jak opublikuję tą recenzję to mnie zbesztają, bo co to za recenzant któremu brakuje synonimów? Ale wybaczcie inaczej się tego nie da określić. Cały album jest surowy i ciężki, nie ma w nim utworu bez tych cech.
Może uważacie że popadam w przesadny optymizm, ale oceniam sobie ten album na 10/10(subiektywna ocena), ponieważ jest moim ulubionym, w całych dorobku Led Zeppelin. Ale wierzę że po kilkunastu przesłuchaniach każdego utworu, każdy się może przekonać do całości... Jednak trzeba postawić na fakty, bo brakuje temu albumowi polotu. Tej energii i sączących się pogłosów i jeszcze czegoś. Tak więc dam 9/10 bo jak na Led Zeppelin to prezentuje naprawdę wysoki poziom. Serdecznie polecam

Awatar użytkownika
starahuta
Posty: 7044
Rejestracja: 24-02-2013 19:34

06-10-2013 23:45

jesli mialbym besztac za naduzywanie, to zdecydowanie za wielokropki. i nieprzesadna interpunkcje. kurcze blade, to nie jest post na szybko.

myslalem w (ramach poszerzania tzw. horyzontow) o probie zapoznania sie z tworczoscia LZ (po powierzchownym znienawidzeniu przy pierwszym kontakcie), ale jak powyzsze przeczytalem, to na nastepne 10 lat mam sprawe z tzw. bani :) dziekuje!
"...ten pouczający ton zrzędliwego wuja, który złotymi radami
naprawia świat z olimpijskiej wysokości własnego fotela"

Awatar użytkownika
ArchangelMarco
Posty: 3
Rejestracja: 25-01-2014 15:09

25-01-2014 17:11

Crystal Viper- Possesion

Obrazek

Co takiego może mówić polskiemu słuchaczowi nazwa Crystal Viper? Z reguły mówi mało, a częściej zgoła nic. Na moje ucho to zjawisko dość smutne, ale przecież nie mnie dyktować polskiej braci metalowej, jakich kapel powinni słuchać.
Pozostaje więc portret Żmijek czytelnikowi przybliżyć, a nuże ktoś się zainteresuje. Kapela miała okazję powstać w roku 2003 w Katowicach i w trakcie swego istnienia narobiła zamieszania wśród zachodniej publiki, zyskując sobie przy tym grono oddanych fanów i wielbicieli, występując u boku wielkich tuzów metalowego grania, takich jak np. Manilla Road. To powinno podpowiedzieć, jakim mniej więcej gatunkiem metalu Viperzy się parają... tak, zgadliście, band bowiem gra heavy metal tak klasyczny, jak z przytupem, mocą i... damskim wokalem.
Wspomniana wokalistka, Marta Gabriel, jest przy tym frontmanką zespołu i główną kompozytorką. Poprzednie płyty pokazały, że Marta nie tylko komponuje świetny, energiczny i pełen pasji materiał, w którym słychać inspiracje Judas Priest, Running Wild czy Maidenami, ale jest też genialną gardłową o charyzmatycznym głosie, który potrafi naprawdę dobrze wykorzystać.
O zacności i powodzeniu za granicą poprzednich krążków Crystal Viper przesądziła więc heavy metalowa przebojowość, melodyjność riffów i refrenów, ciekawe wokalizy i właściwy Żmijom barbarzyński(zwłaszcza na pierwszym longplayu, The Curse of Crystal Viper ) klimat, kojarzący się jakby z Conanem Barbarzyńcą właśnie.
Spójrzmy jednak na okładkę omawianego tu Possesion... na Boga, gdzie tutaj wspomniany klimat mieczy i wojowników? Może to budzić pewne obawy, no ale w końcu to Żmije- mają u mnie ogromny kredyt zaufania.
Zwłaszcza, że to, co prezentuje sobą okładka płyty powiązane jest z treścią tekstów piosenek, a uważny fan kapeli dostrzeże nań różne smaczki i nawiązania do poprzednich wydawnictw.
Na całe szczęście muzyka się nie zmieniła... przynajmniej, jeśli chodzi o sprawdzoną na poprzednich albumach formułę. Są więc czadowe riffy i sola, pędząca perka, wiedźmowy głos Marty... ale zaraz, zaraz! Coś tu, na Possesion jest nie tak.
Każdy, kto słuchał wcześniejszych płyt Marty i jej kompanii wie, że każdą nutę cechowała tam swoista świeżość i pasja... coś, co porywało fana takich brzmień ze sobą do krainy mieczy, wiedźm i pól bitew.
Na omawianym wydawnictwie zabrakło właśnie tego najważniejszego, duchowego pierwiastka... w końcu niby utwory nań zawarte, jak Fight Evil with Evil albo Mark of the Horned One mają świetne zagrywki i w ogóle powinny się podobać... nie jest to jednak TO, co słychać było na takim Metal Nation".
Więc... czy zespół się wypalił? A może to wina zbytniego pędzenia z materiałem(prace nad tym albumem trwały tylko rok), może pechowej daty wydania? (a był to 13 grudnia Anno Domini 2013, piątek)
Prawdę mówiąc, wolałbym, żeby to była faktycznie wina daty, bowiem wieść o tym, że tak dobra kapela mogłaby opuścić poprzeczkę napawa mnie swoistą grozą.
W podsumowaniu bowiem wychodzi z Possession po prostu niezły album heavy metalowy o trochę płaskim brzmieniu, który ratuje świetny wokal Marty Gabriel. Oceny wyższej niż 6+/10 krążek ode mnie nie dostanie, tym bardziej, że poprzednie płyty zawiesiły poprzeczkę naprawdę wysoko.
Zainteresowanym polecałbym zapoznać się z debiutem Zmij i innymi płytami, a potem porównać je z omawianą- wtedy różnice stają się wyraźne.
Obrazek

Awatar użytkownika
dead2582
Posty: 1109
Rejestracja: 23-02-2013 14:37

17-05-2014 14:39

Obrazek


Chciał bym zaprezentować jeden z lepszych albumów jakie ostatnio słyszałem. Jednak najpierw napiszę trochę o samym zespole, jako że jest mało znany.

Avatar jest szwedzkim death metalowym zespołem, założonym w 2001 roku z inicjatywy perkusisty Johna Alfredssona i wokalisty Johannesa Eckerströma. Przez 2 lata przewijało się przez zespół dużo muzyków, w 2003 roku skład ustatkował się, ostatecznie wyglądając tak :

Wokal - Johannes Eckerström
Perkusja - John Alfredsson
Bass - Henrik Sandelin
Gitary - Jonas Jarlsby, Simon Andersson

W 2010 roku do zespołu dołączył gitarzysta Tim Öhrström, zastępując Simona Anderssona.

Avatar po wydaniu pierwszego albumu "Thoughs of No Tomorrow" w 2006 roku wyruszył w trasę supportując zespołom takim jak : Impaled Nazarene, Evergrey, In Flames. Nie odnieśli jednak większego sukcesu. Rok później wydali drugi album, "Schlacht". Ponownie, wyruszyli w trasę supportując kolejne zespoły, nie odnosząc przy tym sukcesu, jednak udało im się zdobyć już małą grupę fanów. Zespół kontynuował tak swoją działalność, wydając kolejny album "Avatar". Prawdziwy przełom nastąpił po wydaniu czwartego albumu, "Black Waltz" (2012 rok). O Avatarze zaczęło robić się głośno. Pisano o nim w magazynach, na stronach internetowych. Zespół stworzył wtedy swój charakterystyczny cyrkowy image, dzięki któremu zwracał na siebie uwagę. Pod koniec 2013 roku, Avatar zastąpił zespół Device, mający supportować Avenged Sevenfold. Dzięki tej trasie zyskali ogromną ilość fanów.

Przejdźmy jednak do głównego tematu, czyli najnowszego ich albumu, wydanego zaledwie kilka dni temu, "Hail the Apocalypse".

Już po pierwszych minutach albumu słychać ten charakterystyczny cyrkowy klimat. Tytułowy, otwierający album utwór "Hail the Apocalypse" powala świetnymi riffami, niesamowitym growlem Johannesa, świetną sekcją rytmiczną. Kolejny utwór, "What I Don't Know" jest utrzymany w tym cyrkowym klimacie, co nie trudno usłyszeć. Słychać w tle elektroniczne wstawki, co nie często zdarza się w death metalowych utworach. Solo utworu jest idealnie wpasowane, wokal przechodzi w czysty, śpiewany na większą część utworu. Znudzeni cyrkowym klimatem?
Nadchodzi "Death of Sound", typowy death. Szybkie riffy, podwójna stopa i growl. W refrenie wokalista przechodzi na czysty śpiew, zaskakując zarówno świetnym growlem jak i czystym głosem. Kolejny utwór, "Valtures Fly" odbiega od reszty. Bliżej mu do Marilyna Mansona, niż death metalu. Utwór zapadający w pamięć, chwytliwy riff i refren, perkusja zwalnia, tworząc świetny klimat z nutą wcześniejszego, cyrkowego. Epickie dzwony w tle podczas refrenu, wokal budujący napięcie, po prostu świetnie. Po "Valtures Fly", nadchodzi "Bloody Angel", najlepszy wg. mnie utwór na albumie. Spokojnie intro, zapowiadające balladę. Nic bardziej mylnego. Wchodzi ciężki riff, perkusją dołącza. Przeplatana jest co chwilę delikatna zwrotka z growlowanym refrenem. Wokal Johannesa nie przestaje zadziwiać, klimat zmienia się z minuty na minutę. "Murderer", kolejny utwór, nie odbiegający poziomem od reszty, przeplatane growle z czystym wokalem i świetne riffy, charakterystyczny klimat. Album leci tak dalej, kolejne utwory nie odchodzą poziomem od reszty, gitarowe solówki są po prostu genialne, aż w końcu nadchodzi ostatni utwór, "Tower". Patrząc na poprzednie albumy Avatara, spodziewam się długiego genialnego utworu, niczym na albumach Dream Theater. No i niestety, zostaję zaskoczony. Utwór za szybko się kończy, ma niewykorzystany spory potencjał. Jest więc niemal idealnie, całość delikatnie psuję jedynie zakończenie. Miks jest świetny, szczególnie podoba mi się brzmienie gitar, idealnie trafia w moje gusta. Zaskakującym momentem jest 10 utwór, o nazwie... "Something In The Way". Tekst identyczny do tego z albumu "Nevermind", Nirvany. Ciężko jest to nazwać coverem, bo poza wspólnym tekstem i nazwą niewiele mają ze sobą wspólnego. Wersja Avatara jest zrobiona na metalowo, mrocznie. Całość zdecydowanie pozytywnie, album oceniam na 8,5/10. Gdyby zakończenie było lepsze, nie wachał bym się dać 9,5/10.

Kończac recenzję, gorąco polecam sprawdzenie zespołu, przesłuchanie albumu i jeżeli się spodoba, polecanie go innym. Mało znany, genialny zespół.
ObrazekObrazek
Sterling JP60 blblblblblblblblbllblblblbSterling JP70 (Liquifire+Crunchlab )
Obrazek
Axe FX II Mark2

Wróć do „Zespoły, muzycy, koncerty”