26-02-2014 11:04
Na początek strasznie odejdę od tematu i wypowiem się niezwykle skrótowo o kondycji forum (możliwe, że trochę przesadzam) i zwyczajów tu panujących. Pozwolę to sobie porównać do pewnego forum, które niestety już nie istnieje, o grach z serii Gothic, gdzie miałem przyjemność być przez pewien okres moderatorem.
Chodzi głównie o, hmm, długość postów. Może jestem przewrażliwiony, ale post "potwierdzam", "+1", "dobrze gada, ale dodaj jeszcze Slasha do rankingu" powinien być nagradzany za kwiecistość i poziom merytoryczny jakimś ostrzeżeniem. A w konsekwencji kilku takich kwiatków nawet i czymś poważniejszym, czego nie chcę sugerować. Jak już ktoś chce coś napisać, to naprawdę tak trudno jest się wysilić na pewne uzasadnienie? Przykładowe "potwierdzam" napisane w inny sposób: "Potwierdzam zdanie kogoś tam. Również uważam, że ta gitara wniosła nieco świeżości w szeregi zespołu i dodała czegoś tam. Teraz brzmią lepiej. Dodam, że (...)" I tak dalej. Czyż każdy następny post nie powinien wnosić czegoś nowego do pewnej dyskusji? Co nowego wnosi komentarz w stylu "Zamknij paszczę, fanboy'u!" albo wspomniane wcześniej jako przykład "+1"? Ja takie kasowałem bez mrugnięcia okiem.
Do tego jak ktoś pisał ten post, gdzie było chyba z 20 wielokropków. Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak ciężko się to czytało? Naprawdę.
Teraz jeszcze tylko szybka dygresja do pewnego postu o Led Zeppelin. A dokładniej o frekwencji na stadionach. Ktoś (wybaczcie lenistwo, nie chce mi się odkopywać autora) kilka stron wcześniej napisał, że już na początku kariery zbierali po 100 tys. ludzi na stadionach podczas swoich występów. No niestety tutaj należy się małe sprostowanie, gdyż, co jest nawet całkiem powszechnie znanym faktem, około '71-'73 (wybaczcie lukę w pamięci) podczas koncertu na Tampa Stadium (nazwy mogą mi się mylić, za to również ewentualnie przepraszam) pobili rekord frekwencji na jednym show należący wcześniej do The Beatles. Wynosił on wtedy jakieś 54-56 tys. ludzi.
Następna sprawa.
Czytając te wszystkie wypociny musiałem przełączyć zespół w odtwarzaczu, gdyż niestety (!) akurat słuchałem kilu kawałków Gunsów. Naprzemiennie płynące jad i słodycz - moje oczy, a w konsekwencji również i uszy, nie wytrzymały tej huśtawki skrajnych poglądów i włączyłem równie uwielbiano-znienawidzonego Page'a. Chyba na przekór wszystkim, jak mniemam.
A teraz sedno postu. :) Postaram się wspomnieć o kilku gitarzystach, starając się również swoje poglądy jakoś uargumentować, czym piję wyraźnie do pierwszej części tejże wypowiedzi.
To może na początek ktoś w ogóle wam nie znany, czyli Jimmy Page, znany głównie jako lider, kompozytor i gitarzysta niszowego Led Zeppelin.
Jimmy jest jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym, gitarzystą, na którego spojrzałem całkiem świadomie. Byłem młody, czasy gimnazjum, siedząc na wspomnianym na samym początku forum rozmawialiśmy o muzyce. Próbowałem wtedy przekonać kogoś o wyższości Green Day, Nickelbacka, Linkin Park itd. i o ich "wyszukanych kompozycjach" etc. Ktoś polecił mi wtedy jakiś utwór Led Zeppelin. Trudno mi przywołać w pamięci co to było, ale przyznam, że zauważyłem różnicę w jakości gry na gitarze właśnie. Page robił jakąś taką nienazwaną różnicę, którą dało się usłyszeć. Jakiś czas później, powiedzmy miesiąc, gdzieś w odmętach internetu natknąłem się na utwór "Stairway to Heaven" z filmu "The Song Remains The Same". I wtedy mnie zamurowało... :) Przede wszystkim zamurowała mnie gitara, ale sola na koniec nie dało się nie słyszeć. Od tego mniej więcej czasu staram się bardziej świadomie do tego podchodzić. Do dnia dzisiejszego starałem się odnaleźć jak najwięcej materiałów z tymże gitarzystą w roli głównej. Fascynuje mnie w Jimmym jego podejście do muzyki i profesjonalizm. Uwielbiam jego kompozycje, jak są zbudowane, jak są wzorowane na tradycjach bluesowych (tutaj będzie hejt pewnie dla mnie!), jak on potrafi improwizować. Fajnie to widać właśnie na "The Song Remains The Same", gdzie cała czwórka (nomem omen równie genialna) wykonuje "Dazed and Confused". Pomijam zauważaną przez każdego zabawę ze smyczkiem i te niesamowite dźwięki wydobywane wtedy. Warto zwrócić uwagę na Johnsa i Bonhama, jak kamera się na nich przybliża (gdy Jimmy niby odbiegając całkowicie od tego co mieli wykonywać, po prostu gra na gitarze) i starają się zrobić jakiś podkład. Bardzo przejrzyście pokazuje to jak ważna w zespole jest pełna, dobrze rozumiejąca się obsada, dzięki której każdy członek może wypłynąć. Między innymi wypływa właśnie Jimmy Page, który przez 20 minut jednego utworu potrafi zaciekawić swoją grą każdego, kto znajdował się na sali.
Warto wspomnieć o jego grze akustycznej, za którą go bardzo cenię. Płyta Led Zeppelin III, bardzo niedoceniana swego czasu (teraz również nie jest stawiana bardzo wysoko, jak mi się wydaje) dostarczyła moich kilku z jego ulubionych kompozycji. "Gallows Pole", "Bron-Y-Aur-Stomp", żeby wymienić cokolwiek.
Mieszanie stylów orientalnych, folkowych z bluesem i rockiem - za to należy mu się wielki plus. Wschodni Kashmir, "walijskie" "Bron-Y-Aur-Stomp"... Pamięta ktoś jeszcze album "No Quarter: Jimmy Page and Robert Plant Unledded"? Genialne aranżacje.
Można się rozpisywać, ale nie chcę przedłużać. I tak nieźle podniosę średnią długość posta tutaj. :D
Ktoś następny? Wspomniany (niestety) tylko ze dwa razy Gary Moore.
Bardzo żałuję, że nie miałem okazji zobaczyć go na żywo, lecz przeglądając archiwalne zapisy jego koncertów na YouTubie utwierdzam się w przekonaniu, że był to człowiek, który wiedział, jak za pomocą sześciu strun przekazać niezły kawałek emocji. Uwielbiam jego frazowanie, delikatny wokal przy wielu utworach, dźwięk jego Les Paula. Pierwszy raz, dopiero niedawno (jakieś 6 miesięcy temu), ujrzałem w miarę popularne na YouTubie wykonanie "Parisienne Walkways", które znałem wcześniej tylko w wersji audio, bez filmu. I muszę przyznać, że na samym końcu uroniłem łzę razem z Garym.
Mark Knopfler.
Dlaczego? Bo "Brothers In Arms". I nawet mógłbym się tutaj zatrzymać, gdyż dla mnie to mówi wiele. Uwielbiam jego styl grania, kompozycje. Uważam, że Mark potrafi przebić się przez wszystkich swoim niepowtarzalnym i całkiem nieźle rozpoznawalnym stylem.
Na tej trójce się zatrzymam. Reszty nie będę opisywać, naprawdę nie chcę przedłużać. Można tutaj dodać jeszcze takich gitarzystów, jak wcześniej wspomniani wielokrotnie (i pomijani) David Gilmour, Ritchie Blackmoore, B.B. King, Duane Allman, Tadeusz Nalepa, Eric Clapton, Jimi Hendrix, Saul Hudson (tak, naprawdę uważam, że jest całkiem dobry), Joe Bonamassa, Eddie Van Halen, Steve Vai, Brian May, a nawet The Edge. Na pewno kogoś mi bliskiego pominąłem, nie sposób wszystkich spamiętać. Musiałbym poprzeglądać swoje zbiory i pouzupełniać wtedy. :)
Pozdrawiam serdecznie całą społeczność.
Yamaha F310 TBS|Kustom 12 Gauge J|Vintage V100 TSB